Urządzamy się w leśniczówce
Pierwsza zima w leśniczówce pozwoliła na poznanie plusów i minusów nowej kwatery i wyciągnięcie wniosków co do koniecznych napraw i adaptacji, a także co do sprzętów domowych, bez których ciężko byłoby z niej korzystać. Trzeba było wziąć pod uwagę, że w sklepach mało co można kupić, poza tym ceny często były dla nas nie do udźwignięcia. Najważniejsze były kuchnia, łazienka, reszta w drugiej kolejności.
Meble kuchenne udało się po jakimś czasie kupić, przy pomocy różnych znajomych z Ustrzyk; wcześniej naczynia i np. mąkę, cukier, chleb etc. trzymaliśmy na zbitym przez Maćka z desek (nieoheblowanych, bo nie mieliśmy heblarki) regale. Z tych mebli do dzisiaj korzystamy w leśniczówce. Leśniczówka posiada pomieszczenie na spiżarnię. Tam Maciek zrobił półki – znowu te nieheblowane deski! – na półkach swoje miejsce znalazły produkty żywnościowe zwykle przechowywane w spiżarniach, wraz z garnkami, mikserem, sokowirówką i temu podobnymi urządzeniami. Po dzień dzisiejszy tak się korzysta ze spiżarni. W sumie jest to fajne, to jest taka „kuchenna garderoba.” Udało się nam zaopatrzyć w kuchnię gazową, lodówkę mieliśmy już wcześniej. Kilka lat później nabyliśmy zamrażarkę, przyrząd niezwykle pomocny w czasach, gdy był problem z żywnością i trzeba było ją gromadzić na zapas. Niestety w latach 80-tych XX wieku często dochodziło do awarii prądu i wtedy był problem, czy z trudnością zgromadzona żywność nie rozmarznie i nie zepsuje się.
Przy leśniczówce jest studnia, z której przy pomocy hydroforu czerpaliśmy wodę do domu. Brak prądu to konieczność wyciągania wody wiadrem i grzania jej na piecu kuchennym. Przy tym nie było światła elektrycznego, pozostawały świece i lampy naftowe, których mieliśmy kilka, z wozówkami włącznie. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że wozówka to lampa naftowa w drucianym koszyku i dość szczelna, m.in. używana do oświetlenia wozu konnego po zmroku. Światło nie było zbyt jasne i zdarzało się, że któryś z domowników wpadł niechcący do wiaderka z wodą stojącego w kuchni na podłodze.
Pierwsze miesiące, w tym zimowe, pokazały, że dom ma usterki, które trzeba usunąć własnymi siłami. Ściany, zbudowane zgodnie z ówczesną polską normą, nie uwzględniającą polskiej surowej zimy, przemarzały, a w narożnikach pomieszczeń skraplała się woda. Idealne warunki do hodowli pleśni czyli tzw. grzyba. Do tego przy bardziej energicznym zamykaniu którychkolwiek drzwi ze ścian odpadały tynki. Mądrzy ludzie powiadali, że potrzebny do budowy cement został skradziony i tak zabrakło spoiwa do tynków. Żaden ze mnie budowlaniec, ale coś w tym jest, bo w poprzednim miejscu zamieszkania w tynki nie można było wbić gwoździa, mówiło się, że tam podczas budowy nie dowieźli piasku. W każdym razie coś a tym trzeba było zrobić, a Lasy Państwowe podobno nie miały pieniędzy na remonty.
W łazience honorowe miejsce zajmowała pralka automatyczna, dla mnie najcenniejsze i najważniejsze „ustrojstwo” w domu. Nawiasem był to pierwszy sprzęt domowy, który kupiliśmy po ślubie. Dlaczego – każdy łatwo sam odpowie na to pytanie.
I tak Maciek jako Pan Majster zabrał się za prace budowlane, wykorzystując mnie jako pomocnika.
cdn